środa, 4 marca 2015

na płaskowyżu



- Włącz jakąś inną płytę – prosi Teresa Tomasza. W barze o tej porze jest przytulnie i pusto, kilka osób właśnie wyszło, oni sprzątnęli stoliki i mają teraz jakiś czas dla siebie, wątpliwe że jeszcze pojawi się jakiś chętny na jedzenie, raczej dopiero za kilka godzin napłyną z zimowego mroku pierwsze nocne marki, weekendowi pożal się boże imprezowicze, kilka niezmiennie tych samych osób, wytasowanych z niewielkiej puli tych, którzy piątkowych i sobotnich wieczorów nie znoszą spędzać w domu.
Tomasz przerzuca z dawna nieużywane płyty w szufladzie, gdzie spoczywa ich letni asortyment, islandzki folk i tęskne natchnione dźwięki, które tak mile wpadają w ucho turystom spragnionym odmienności i autentyzmu tej krainy, niekoniecznie jednak doceniane w zimowej dłużyźnie przez lokalnych mieszkańców – Nie można słuchać tego zawodzenia Tomas, puść coś weselszego. – proszą bywalcy. Zimą należy otaczać się zewsząd ożywczymi impulsami, pobudzać swoje niklejące w ciemności chęci do życia na wszelkie sposoby, tylko w pełnym nieustającym świetle lata można pozwolić sobie na nostalgię.
Zima znudziła im się już potężnie, co dzień wyglądają odmiany – słońca na bezchmurnym niebie, które przyda światu należnych mu kolorów, nowych dźwięków, innych obrazów za oknem. Wszystko co trwa od pół roku jest już na skraju swojej wytrzymałości, i ta muzyka co nie pozwala odróżnić dziś od wczoraj ani od miesiąc temu nagle drażni już Teresę, nagle pęta jej umysł, staje się łańcuchem, który przytwierdza ją do przeszłości nie pozwalając wciągnąć powietrza do ust.
- Może być ta? – pyta Tomasz w samą porę. – Tak. – mówi szybko Teresa nie podnosząc wzroku. Może być każda, byle inna, która wyniesie ją z tego ciemnego dołu w jakiś świeży stan.

Kiedy usłyszała pierwsze dźwięki – choć pamięć muzyczna nigdy nie była jej mocną stroną, Teresa zawsze potrzebowała usłyszeć pierwsze słowa aby rozpoznać piosenkę – Teresie staje przed oczami niespodziewany obraz. Na poboczu drogi stoi biały pick-up, w jasnym ostrym świetle jego biel świeci wśród zszarzałej zieleni tundrowych krzewinek, na tle miękkiej szarości kamieni leżących u podnóża skał, przy ciemnej smudze asfaltu.
To płyta z podróży do Reykjavíku, jej samodzielnej letniej wyprawy. Droga do Reykjavíku nie jest długa ani trudna, jednak Teresa zawsze wyrusza w nią jakaś niewypoczęta, niewyspana. W jedną stronę odebrać z lotniska przyjaciół, ograniczona czasem, upakowana w nim dość ściśle, z małym tylko, godzinnym luzem po bokach. Z powrotem już z nimi, z wyznaczoną pobieżnie marszrutą, zwiedzając po drodze kilka standardowych atrakcji południa, wodospady i gejzery, pozornie bez pośpiechu a jednak w ramach pewnych czasowo-przestrzennych założeń, a także własnych fizjologicznych ograniczeń, była już bowiem w drodze od kilkunastu godzin i chyba poziom emocji wywołanej spotkaniem, bo jeśli nie, to trudno zgadnąć, co, trzymało ją przy przytomności.

Po czterech tygodniach droga powrotna zapowiadała się podobnie – przed odwiezieniem ich na lotnisko parogodzinny plan wspólnego obejrzenia stolicy. Pod lotniskiem Teresa padła. Odjechała na mały placyk odległy o kilkaset metrów i zapadła w coś jak sen czy majak, kilku- lub -nasto minutowe małe zapaści świadomości. Wreszcie, choć miała teraz czas i chciała dobrze się wyspać przed drogą, nie mogła już dłużej spać. Nie była wyspana ale nie była też śpiąca, światło było ostre a kolory przerysowane jak na zamieszczanych w internecie amatorskich zdjęciach.
- Więc ruszam – zdecydowała. – Na pewno przejadę Reykjavík. – postanowiła stanowczo, wymówiła te słowa na głos aby stworzyć rzeczywistość, wytworzyć odpowiedni obraz i wydać umysłowi polecenie, jednocześnie mając w pamięci, w innej jego części, oddzielnej choć wyświetlanej na tym samym ekranie, jak kilka godzin temu senność cięła jej obrazy miasta na pojedyncze klatki.
- Potem mogę zatrzymać się i spać gdzie tylko zechcę, – dodała sobie otuchy – potem już nic mnie nie wiąże, termin przylotu czy odlotu samolotu, plan dnia czy wynikające nagle potrzeby, ustalona godzina powrotu do domu – to wszystko do czego Teresa potrafi się łatwo dostosować, to wszystko co może i lubi dla innych zrobić – teraz nie istnieje. Teresa nie ustaliła czasu swojego powrotu, dotrze do domu za kilka godzin jadąc spokojnie i bez pośpiechu, nie czeka na nią praca ani żaden obowiązek w przestrzeni najbliższych kilku, nastu czy dziesięciu godzin.

Po przejechaniu miasta, kiedy minęła tunel oddzielający – nie łączący, przewrotnie w jej umyśle oddzielający – naturę od cywilizacji, ciepłe ludzkie południe od ich surowej pustej północy, Teresa najpierw poczuła, a potem zdała sobie sprawę, że jest wolna.
Nie musi nic, nic przed nią nie oczekuje na wykonanie, niczego nikt jej nie zaplanował, niczego sama sobie nie wyznaczyła. Teresa nie cierpi mieć ścisłego planu przed sobą, zapełnionego czasu, upchanych w nim zajęć, określonych na długo w przód terminów. Jednocześnie nie znosi też bezczynności. Z chęcią zapisuje się na zajęcia jogi dwa razy w tygodniu, z radością umawia się na konie. Chce uczyć się islandzkiego i wyszukuje dla siebie odpowiedni kurs. To wszystko Teresa pragnie robić, ma odpowiednią ilość czasu w jej życiu i da się to wszystko swobodnie ułożyć w tygodniu. Teresa ma przed sobą to wszystko, dostaje te wszystkie możliwości, są wokół a ona bierze je sobie. I nagle to wszystko świetne, co było do tej pory wspaniałymi szansami, okazją dobrego i odpowiadającego jej zainteresowaniom wykorzystania czasu, przeżycia jej życia, okazuje się ją więzić, odbierać jej jej własny czas. Ograniczać wolność. Teresa nie znosi mieć dzień w dzień jakichś planów, nie mieć wolnej chwili, chodzić z jednego na drugie, mieć tylko godzinę pomiędzy, nie zdążyć spokojnie zjeść, nie móc poleżeć. Odpocząć dopiero wieczorem, wstawać rano do pracy, spędzać tam zawsze ileś godzin, jutro mieć znowu to a pojutrze tamto, mieć już podjęte wszystkie decyzje, nie mieć swobody ruchu. Nie mieć wyboru. 

Teraz ta cała droga przed nią należała do niej i od niej samej tylko zależała. Teresa poczuła się rześka i świeża, niczym nie skrępowana. Nie musiała niczego planować, niczego przewidywać, wypełniać żadnych wcześniejszych założeń ani dostosowywać się do poczynionych projektów. Mogła jechać przed siebie jak długo będzie chciała, mogła zjechać na pobocze i zasnąć w każdym jednym dowolnym momencie, i spać tak długo, jak będzie to miało miejsce. Nie było przed nią nocy. We wszystko co potrzebne była zaopatrzona. Jechała równo i gładko czując to wszystko – czując niezwykłą radość, wiedząc jednocześnie w sobie, że to jest naturalny, najgłębszy stan jej istoty, – i rozumiejąc, że to wolność.

Przejechała niemal pół drogi zanim poczuła senność. Na rozległym płaskowyżu zjechała metr od szosy na wysypaną szarym żwirem zatoczkę, opuściła oparcie i odchyliła klapkę przy oknie, bo słońce świeciło nisko i ostro z lewa na wprost, właśnie od strony kierowcy. Nie wiedzieć kiedy usnęła i równie niespodziewanie się obudziła, po upływie pewnego – długiego lub krótkiego, co wydało jej się zupełnie względne – czasu.
Świat był jak nowo stworzony. Światło było ostre i jasne a kamyki bardzo wyraziście kanciaste i namacalnie twarde kiedy patrzyła na nie z góry, poznaczone głębokim cieniem w załomach, do których nie dociera słońce. Teresa oglądała każdą widoczną część tego świata uważnie, prześwietlającym, rejestrującym spojrzeniem jakichś jej nowych, jasnych, przejrzystych oczu. Jej samochód przyciągał wzrok jarzącą się bielą, lub może to jego prostopadłościenna bryła odcinała się tak frapująco od miękkich linii i harmonijnie przepływających między szarościami barw otaczającej natury. Był jak wykrzyknik w monotonnym tekście, plama na płótnie obrusa, zauważalny i natrętnie obecny, Teresa wciąż pamięta doskonale ten obraz. Nie mogła tego widzieć, bo siedziała przecież w nim w środku, ale widzi to oczami boga, który spoglądał wtedy na nią zza słońca, przyciągnięty tym jasnym, wyraźnym uczuciem wypływającym z jej istoty i rozprzestrzeniającym się wokół na niezbyt dużą odległość, rozpraszającym się szybko w szerokiej otwartej przestrzeni.

Zapaliła silnik i wjechała na szosę. Zjechała z wyżyny, zatrzymała się na stacji paliw w połowie drogi, zjadła hot doga i wypiła kawę. Po kilkunastu kilometrach skręciła z głównej drogi i przez szutrowe wyboje dotarła do tej dziwacznej, kojarzącej jej się zawsze z wielkim zwierzęciem pijącym wodę, zanurzonej w zatoce skały, którą od pięciu lat zawsze chciała zobaczyć ilekroć tędy przejeżdżali. Zobaczyła ją o zachodzie, kiedy słońce muskało już tylko sam czubek jej grzbietu.



2 komentarze:

  1. czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, miło to słyszeć. Taki właśnie mam plan - systematycznie, pomału, ciągle coś nowego :)

      Usuń