środa, 29 października 2014

brjálað veður



- Jak się cieszę, że jesteśmy w domu – powiedziała z westchnieniem Teresa po kolacji. Na kolację był comber jagnięcy z pieca z sałatą z rukoli i ziaren słonecznika i ciemnoczerwony shiraz, jak lubią. Świece. W domu cisza. Kanapa do siedzenia i wyciągnięcia nóg, koc do zarzucenia od chłodu na podorędziu, szklanka z wodą na stoliczku pod ręką. Odpowiednia temperatura, światło i przestrzeń. W domu można robić to, do czego został stworzony – przez siebie – do czego się go z pieczołowitością i cierpliwością stworzyło.
Wyznanie wypłynęło z jej głębi prawdziwie i niespodziewanie. W gościach też było fajnie. W podróży było ciekawie. Wybrali się na dwa dni. Przeciągnęły się w trzy. Pogoda zmieniła się już pierwszego dnia. Już przed wyjazdem było wiadomo. Śnieżyca i wicher. Dziewięć w skali Beauforta. Tak zwany silny sztorm. Ale nie na długo. Dwa – trzy dni. Wyjechali mimo to. Z dokładnej niezawodnej prognozy wynikało, że dojadą przed najgorszym, a rano się okaże. Żadna prognoza nie może być jednocześnie dokładna i długoterminowa. Najlepiej sprawdzać najbliższe parę godzin.
Rano się okazało, że pada i wieje. Okazało się, że tak będzie przez pół dnia. Te widne pół. Teresa chciała obejrzeć cośkolwiek, przecież to, że spadł śnieg nie może im odebrać chociaż tej jakiejś namiastki zwiedzania. Mężczyźni sprawdzili tę prognozę, przeanalizowali i stwierdzili, że da się dojechać do pobliskiego miasteczka. Tylko trochę przez góry. Ogólnie bardzo blisko. Samochód ma na cztery koła napęd.
Jakie to zaskakujące, kiedy spadnie pierwszy śnieg. I przyjemne. Wszystko zmienia się diametralnie, natura wprowadza nową scenerię, obowiązujący trend kolorystyczny na najbliższe pół roku. W mieście jest jeszcze niemal zwyczajnie. Wyjeżdżając skupili się na śledzeniu drogowskazów, i dopiero za ostatnim rozjazdem, wiedząc że są na dobrej drodze, zaczęli rozglądać się. Śnieg sypał dość gęsto, teren wokół porastały niskie krzaki i wysokie trawy, wśród nich podrywały się i przysiadały stadka ptaków.
- Musi być tu ładnie latem – Teresa usiłowała wznieść się siłą wyobraźni ponad białą kurtynę, przez chwilę żałowała, że obraz lata już zniknął, choć był tu jeszcze wczoraj, tak jak jeszcze wczoraj czarowały ją jesienne mijane w drodze z północy na wschód widoki – stoki górskie w ciemne zielenie i brązy aż do fioletów, u podnóży wysokie żółte suche trawy i zbielałe badyle wybujałych baldaszkowatych, uschłe w małe chybotliwe parasole. Teresę zachwycała oszczędność tej pierwotnej dekoracji. Przez chwilę jeszcze umysł jej walczył z zastanym dziś widokiem, ale po chwili przestawił się i pogodzony z nieuchronnością zmiany podążył za nią. Z chwili na chwilę Teresie coraz bardziej podobała się biel.
- Jakby skończył się nagle kolorowy film – powiedziała patrząc na kładącą się przed nimi drogę, na coraz krótszy widoczny jej fragment przed maską samochodu. – Powrót do ery czarno-białej. Przeważająca biel ziemi i nieba w nierozróżnialnym szarawym odcieniu, na tym tle niewyraźne czarne znaczenia krzakowych gałęzi. Obraz rozmyty jak na starej ilustracji w gazecie, składającej się z kombinacji białych i czarnych kropek, zbyt grube ziarno zamazuje kontury przedmiotów. (Wada pochodzi od dostrzegalnych gołym okiem skupisk ziaren srebra. Tu halogenki srebra zastępują wirujące przed oczami białe płatki.) Przed ich oczami cały obraz nacętkowany gęstą bielą.
Jedyny kolor jaki  się ostał to jaskrawa mocna ogrzewająca duszę żółć słupków wytyczających drogę, widocznych w przodzie wzdłuż pobocza w zmiennej liczbie – do trzech, do pięciu, do dwóch.   Samochód wspina się równo i wolno, to tylko dwadzieścia kilka kilometrów. Nie minęli jeszcze nikogo. Kiedy z naprzeciwka wyłania się inny pojazd, niespodziewanie oddychają z ulgą. Kierowca ma spokojną, dodającą otuchy twarz, to nic nienormalnego co robią, ot jadą przez góry z miasta do miasta, jak inni. Biel wokół staje się nieprzenikniona, przecinana tylko systematycznie przez żółte niezachwiane przecinki.

Miasteczko odsłoniło się rzeczywiście urocze. Mały port w głębokim fiordzie, do którego przybijają jedyne rejsy z Europy. Kilkanaście domów, rozrzuconych niedbale, bez planu współczesnych geometrycznych ulic, każdy otoczony swoim własnym, całkiem dużym, odpowiednio rozległym terenem. Kilka hoteli, ze trzy restauracje (jedna otwarta, lecz nie czynna), jeden sklep. Kobieta obsługująca w nieczynnym hotelowym bufecie poleciła im na lunch słodkie bułki ze sklepu po drugiej stronie ulicy, można je tam luksusowo spożyć przy stoliku pod oknem.
- Przejechaliście dziś przez góry? – dotarło do niej nagle, a wraz z tym oświeceniem jej oczy rozszerzały się coraz bardziej i bardziej.
- Ona była taka zaskoczona? – dopytywała się Teresa Tomasza kiedy wyszli. Rozmowy słuchała tylko jednym uchem rozglądając się po sali, nie rozumiała wszystkiego kiedy nie chciało jej się skupiać.
- Mamy jeepa – odparł Tomasz biorąc Teresę pod rękę na śliskim schodku.

- Zima pozwala uspokoić się. – powiedziała ni z tego ni z owego do Tomasza w drodze powrotnej. Wspięli się już z powrotem na ten biały odkryty płaskowyż, tym razem mając jednak szerszy widok, chmury podniosły się nieco i opad zmalał, na zakrętach serpentyn obracając się w tył mogli z góry docenić malowniczość położenia miasteczka – już od przełamania szczytu widać je w dali leżące w ciasnym głębokim fiordzie, odkrywające się bardziej za każdym kolejnym nawrotem schodzącej stromo w dół drogi. – Można sobie pozwolić nic nie robić.
- Bo i tak nic nie da się robić – podchwycił Tomasz, zrozumieli się w tym w pół słowa. Na przykład teraz. Nie ma co myśleć o pikniku (przewidzieć z wyprzedzeniem podczas zakupów w sklepie – pieczywo, kabanosy, jakieś owoce, coś do picia – albo jeszcze wcześniej – w domu rano przygotowanie kanapek i kawy w termosie), wejściu na tamtą górę (znaleźć parking, wyciągnąć z bagażnika trekkingowe buty, lekka kurtka, chustka pod szyję. Może czapka.), zrobieniu zdjęcia przy wodospadzie (wygrzebać aparat spod sterty na tylnym siedzeniu, wyszukać miejsce dla najlepszego ujęcia na tle kaskady, poprawić włosy, czy dobrze wyglądam w tej bluzce? Uśmiechnąć się). Mnóstwo czynności, które odpadają zimą. Teraz na przykład nie da się nawet rozglądać wokół, aura zawęża ludzkie możliwości do przetrwania. To samo z życiem. Przeczekanie jest hasłem zimy. Stagnacja, ograniczenie działań, wycofanie się do środka. Wszystkie możliwe aktywności przysypał śnieg, jak nie zebraną marchewkę w ich ogródku, znikają z pola widzenia, ze świadomości, z zasięgu, odsuwają się w czasie do następnego lata.
- Hibernujemy jak niedźwiedzie. – zauważa Teresa – choć nie śpimy fizycznie to popadamy w mentalną stagnację. – Tomasz kiwa potakująco głową. Szczęśliwie ich działalność zarobkowa pokrywa się dokładnie z porami roku, latem obsługują turystów na wysokich obrotach, szczyt ich wysiłku przypada na całodobowe dnie, obdzielające energią lato. Zima to cudowny długi odpoczynek bez wyrzutów sumienia. – Zbliża się miły wewnętrzny czas mroku i świec. – uświadamia sobie z przyjemnością Teresa.
W samochodzie jest ciepło i bezpiecznie mimo siekącego szaleństwa za oknem. Brjálað veður – przypomina się Teresie islandzkie słowo. – Szalona pogoda? – To tłumaczenie nie oddaje niczego. – Zwariowana? Ha ha, to brzmi jak rozdokazywany przedszkolak. Nie ma jednak innych polskich odpowiedników tego słowa. Czy angielski crazy jest lepszy? Teresa nie sądzi, nic nie oddaje niepokojącej powagi otaczającej ich aury. Jednak Islandczycy nazywają to w swoim języku tak lekko – Zwariowana pogoda. Stormur. Błahostka.
- Moja wycieraczka przestaje zbierać – mówi Tomasz – nabiło się śniegu. – Szybka analiza stosunku odległości do bezpiecznego miejsca w dolinie do tempa przyrastania warstwy śniegu na piórze skutkuje zatrzymaniem samochodu pośrodku miecionego śniegiem płaskowyżu, jedyną złudną gwarancją ich widoczności i bezpieczeństwa jest włączenie awaryjnych świateł. Tomasz wyskakuje z auta, Teresa widzi jak natychmiast marszczy twarz mrużąc oczy i usiłując odwrócić się od kierunku wiatru, by móc złapać tchu, przemieszcza się jednocześnie w stronę maski samochodu (przecież to jeden krok), stuka wycieraczką o szybę, przymarznięte grudki odpadają, Tomasz idzie jeszcze na drugą stronę (po co, myśli Teresa, jej widoczność nie jest tak ważna choć ta wycieraczka zaśnieżyła się znacznie prędzej, Teresa już prawie nic nie widzi podczas drogi, ufa tylko wzrokowi Tomasza). Obstukał obie i wsiadł do środka.
Po dwóch ruchach pióro po Teresy stronie wypięło się nagle i wisi, zaraz odleci całkiem. Tomasz musi powtórzyć cały swój przemarsz i założyć je jeszcze, trafić w otwór, dopasować, zakleszczyć, prościzna na słoneczku, fraszka na stacji benzynowej pod daszkiem. Teraz sekundy ciągną się jak zamrożone, Tomasz wciąż powtarza ten sam ruch, bez skutku, jakby to miało nigdy się nie udać, Teresa czuje, że im bardziej patrzy tym bardziej Tomasz nie może utrafić, odwraca wzrok żeby przerwać ten dziwny złowieszczy stan, zburzyć konstrukcję fatalnych okoliczności, zaraz spogląda jednak z powrotem, nie umie zająć się niczym innym w tej chwili, po kilku kolejnych okresach (sekundach?) działanie osiąga skutek, wycieraczka siedzi dobrze. Tomasz wraca do auta.
Całe plecy kurtki ma pokryte równym białym kożuchem. Między włosami od strony Teresy ma nabitą warstwę śniegu (jak konie, które stoją na śnieżycy tyłkami do wiatru, mają zabite białymi grudami nasady ogonów i całe zady, przyglądali im się nieraz mijając je stojące przy drodze w zimowej ciemności, wyglądały tak zwyczajnie, naturalne elementy krajobrazu, na myśl przychodziły przymiotniki – pierwotne, przystosowane, odporne, Teresa podziwiała ten widok jako składową piękna surowej natury.)
- Tam jest ekstrema! – wykrztusił Tomasz nie dostrzegając nawet, że Teresa wydłubuje mu śnieg z pomiędzy włosów – poczułem się... – nie znalazł słowa.
- Mały?
- Marny. – odparł.
Obraz stojących w śniegu koni wrócił znowu, ten sam ale całkiem zmieniony, głos Tomasza i brzmiący w nim ton, uderzenie niepojętego zrozumienia w klatce piersiowej i w mózgu przekształciło obraz, nadało mu inny sens, stojące w siekącym śniegu konie, naturalne elementy ich fiordu.
- Konie stoją tak całe noce stoicko i niezłomnie. – być może tylko to pomyślała, a jeśli wypowiedziała to na głos, do Tomasza nie dotarło poprzez zawieję wokół. Nie odpowiedział.

W miejskich dolinnych rejonach świat istniał niespodziewanie zwyczajny. Spokojny i statyczny. Śnieg opadał w dół dostojnie w świetle latarni. Przed wieczorem poszli na basen. Niebo ciemniało. Siedząc w gorącym jacuzzi Teresa obserwowała opadające bezwładnie w dół grube płaty śniegu, powstające gdzieś w niebie nieprzerwanie i ukazujące się na bezbarwnym tle z wielu naraz stron, Teresa skupiała wzrok na jednym i śledziła jego lot ku niej, zza grubych pływackich okularów chroniących jej oczy i obejmujących górną część twarzy oglądała poetycki spektakl natury. Dwadzieścia trzy metry na sekundę, Teresa tylko raz wyszła w taką pogodę z domu, w pierwszym roku jej życia tutaj. Przeszła wtedy dwieście metrów. Płatki wpadały do jacuzzi unicestwiając się w gorącej wodzie jeden po drugim. Przenikliwe wspomnienie znikało wraz z nimi, rozpuszczało się w cieple.

środa, 8 października 2014

Stenka i ja



- Stenka ma taką samą szczękę jak ja. Jak księżyc! Żadnego zmysłowego zarysu, mocnego kanciastego kształtu symbolizującego seksowność, budzącego pożądanie. Po prostu wydłużony spiczasty księżyc. A już kiedy pali! Właśnie wtedy zauważyłam to po raz pierwszy u siebie – na zdjęciu na ganku domu u przyjaciółki w sylwestrowy wieczór, tuż przed wyjściem, w długiej połyskującej sukni, z zaczesanymi w górę włosami (jak Stenka!), uchwycona z profilu z papierosem w palcach, z wyciągniętymi ku niemu ustami i podbródkiem, i z tą wyraźną, jasną, świecącą w mroku pod słabą żarówką nad drzwiami, niewydarzoną szczęką jak księżyc.
Więc i ja – jak Stenka – mogę coś osiągnąć, stać się kimś. Mimo tej długiej ściętej szczęki i strachu przed ośmieszeniem mogę zostać kim chcę, nie zważając na swoją niedostateczność.
- I tak samo ma w kuchni powieszone nożyczki (w tym filmie) – na esowatym haczyku z Ikei na metalowym pręcie –  i   t a k i e   s a m e   nożyczki, czarne, masywne, z różową kropą na łączeniu ramion. Na tle  t a k i c h   s a m y c h  białych kafelków.
Czy to nadal jest niewinny znak? To już małe napastowanie, lekkie osaczenie. Spisek rzeczywistości. To już zakrawa na horror, jak kiedy aktor z filmu w telewizji zwraca się nagle do ciebie po imieniu wbijając w ciebie wcale nie szklane oczy. Mały obłęd. Duży strach. Chyba tu nie spojrzy? Nie zwróci się w moją stronę z tą straszną miną, z jaką obserwuje swojego syna-zabójcę, nie powie zaraz – A ty nadal tu siedzisz? Długo zamierzasz tak tkwić zapadnięta w kanapę po uszy? – głos jej staje się dosadniejszy i niższy, a każdy wyraz brzmi wyraźnie oddzielnie. – Czyż  nie  masz   swoich    planóww     ii      maarzeeńńń? – słowa rozciągają się, jej głos grubieje, jak kiedy magnetofon wciąga kasetę i rozmywa dźwięk – najstraszniejsze skojarzenie mojego dzieciństwa, głos potwora ukrytego w magnetofonie, mogącego objawić się w każdej niespodziewanej chwili, głos nieznanego stwora ukrywającego się wewnątrz wszystkiego, co znane.
Wcale nie oglądam do końca, nie widziałam zresztą od początku, przełączyłam tylko na ten fragment a teraz uciekam, gonią mnie moje własne myśli, skończę jako wariatka jeśli nie zacznę robić tego co pragnę, jeśli dłużej będę zwlekać z obawy. Już nieopisanie piszczy mi w uszach, czasami wręcz zagłusza realne dźwięki. Nie zawsze, nie przez cały dzień, ale po południu tak, na kanapie przed telewizorem zwykle, wieczorem w łóżku zazwyczaj. Jak gwizd czajnika, jak usiłujące rozprężyć się bezpiecznie wysokie ciśnienie w mojej głowie. Natłok niewypuszczanych myśli, wciąż napływają nowe. Gromadzą się, nie ma już miejsca, nie uwalniam ich na bieżąco, obawiam się, trzymam je tam na razie wszystkie na kiedyś, kiedy z nich skorzystam. Wydostają się popołudniami jakąś cienką szczeliną którą sobie wyrąbały, wygryzły od środka, wyskrobały pazurem w grubej ścianie. Niezrozumiałe, zniekształcone, na przeciwnym krańcu skali wiodącej ku ścieniałości, zeświszczałości dźwięku w ostry szpic.


Od wczoraj siedzę tu i je wszystkie zapisuję. Rozsupłuję splątane kłęby i wyciągam pojedyncze. Wyłuskuję zachowane w całości spośród zbutwiałych bezcielesnych resztek nie dostrzegam już czego, wydmuchuję prześwitujące ocalałe fragmenty spomiędzy kurzu w które wpadły, pyłu w który się obróciły.
Wokół trwa nieziemska cisza. Słyszę jak brzęczy wentylator komputera. Słyszę jak szumi woda w kaloryferze. W nocy słyszę dalekie uderzenia fal o brzeg oceanu. Słyszę jak rozciąga się przestrzeń wokół.

poniedziałek, 6 października 2014

śnieg



Wrzesień był nieprawdopodobnie piękny, cały. Do ostatniego dnia. Prawdziwa jesień, żółcie, czerwienie i niskie słońce na czystym niebie. Niezwykłość w tych rejonach. Rzadkość. Każdy dzień kiedy czekałam na mój urlop był jak wymarzony. Można było wciąż jeszcze widzieć się na końskim grzbiecie w dolinie w bezchmurne przedpołudnie. Po południu szybko się ochładzało mimo słońca.
Przed przerwą na lunch ostatniego dnia niebo zaszło szaro-bielą. Z pracy wracałam w deszczu rowerem. Nie było co myśleć o tym, że urlop miał się rozpocząć tydzień wcześniej, gdyż jak zwykle zgodziłam się na coś, czego nie chcę, zgodziłam się go przesunąć dla wspólnego/czyjegoś dobra. Zacznie się jutro i będzie cudowny.
Wcale nie o przebywanie na zewnątrz mi chodzi. Nie planuję zbyt wielu zewnętrznych zajęć. To nie jest urlop ekstraterytorialny, pozadomowy. Konie nie wymagają wyjątkowej pogody, zwłaszcza te konie, mają już długie futro a ja mam termoaktywne kalesony. Lekcje lepiej idą w zamkniętej przestrzeni hali, zwierzę i człowiek łatwiej się wtedy skupia. Basen ma podgrzewaną wodę, to nawet przyjemniejsze w zimnie, to miłe uczucie małego triumfu nad naturą, móc tam wyjść i pływać przy każdej temperaturze, a potem moczyć się w gorącej wodzie po szyję na przekór zimnu. Moje hobby pasują idealnie do tego miejsca, są niezależne od pogody. Nie wiem czy wybrałam je, bo są tak dostosowane do warunków, czy też to, co zawsze najbardziej lubiłam okazało się tak na miejscu w tym miejscu.
Tylko te dwa zajęcia mam ytri – zewnętrzne. Mój wolny czas przeznaczam na innri. Będę siedzieć w środku i zaglądać do wewnątrz. Pogoda nie ma na mnie wpływu.
Dziś od rana pada. Najpierw deszcz, ale przy śniadaniu śnieg z deszczem. Po południu regularny śnieg. Mogę to wszystko śledzić szczegółowo. Siedzę przed oknem, tak lubię mieć postawione biurko. Lubię wypuszczać spojrzenie co jakiś czas w przestrzeń pisząc. Spadł śnieg po raz pierwszy od pół roku i pokrywa wszystko systematycznie i równo. Nie potrzebuje dużo czasu żeby zaprowadzić swój porządek, wcielić w życie swoją wizję świata. Lata jakby nigdy nie było. Patrzę na białe góry, pokryty bielą asfalt i dachy aut i czuję się jak przeniesiona do zimowej rzeczywistości w jednej chwili. W jednej chwili zapominam o trawie i słońcu. Teraz już będzie tak.
Kiedy siadam do pisania dzieje się to samo. W mgnieniu znika półroczna niemożność, brak czasu, brak chęci, obawa że mogłam to stracić. Jakby tego nigdy nie było. Są tylko te dwa stany, a jeden wyklucza drugi, zajmuje całą przestrzeń. Nie zostawia miejsca poprzedniemu, nie ma okresów przejściowych, pośrednich etapów. Jesteś tu albo tam. Jest zima albo lato. Piszesz albo nie.
Wieczorem Antek pyta mnie, czy czuję się wolna. Wyjechał dziesięć dni temu, on także ma urlop. Czuł potrzebę odwiedzić rodzinę, a ja nie, wolałam zostać. Sama. (Niestety przesunęłam swój urlop i przez ponad tydzień patrzyłam jak marnuje się potencjał i przestrzeń pustego domu). Czuję się wolna. Nawet więcej, czuję się normalnie. Czuję się odpowiednio. Czuję się jakby to był mój właściwy stan, sposób życia jaki mi przynależy. Moja natura. Pełnia życia. To, do czego mam zmierzać.