wtorek, 12 stycznia 2016

t o miejsce


autor zdjęcia Przemysław Pietrzyk


Mijanie fiordów po którymś z kolei stało się jednak monotonne. Choć myślała, że nigdy nie straci nimi zachwytu, to jednak dołączyło się napięcie – ducha oraz mięśni, zmęczenie długą jazdą oraz późna pora. Wąskie głęboko wcięte zatoki poprzedzielane były solidnymi masywami skalnymi, i droga nie dość że wiła się, zakręcała wciąż w przód i w tył, to jeszcze w górę i w dół, ostro i stromo. Szlak przy samych szyjkach fiordów schodził nisko w dół, aż do samego poziomu morza, w wąskim wypłaszczonym parusetmetrowym pasie wokół ujścia ukazywała się nawet cywilizowana forma życia – dom, farma lub chociaż most, most za każdym razem, bo to obniżenie powstawało właśnie dzięki płynącej z gór wodzie, cieńszej lub szerszej nitce wpadającej do oceanu. Po minięciu mostu czekała ją ponowna zmiana kierunku o sto osiemdziesiąt stopni i następna wspinaczka na masyw przeciwległym zboczem, droga nie obiegała półwyspów niskim nadbrzeżnym pasem, jak sobie chyba to wcześniej wyobrażała, prawdopodobnie nie było takiego pasa, skały schodziły wprost do morza, gdyby była możliwość ludzie pewnie wybraliby płaską drogę, choć to nie takie pewne w tym kraju, gdzie przemierzanie gór było od dawien normalnym sposobem podróżowania. Ona w każdym razie czuła się już znużona a jednocześnie zestresowana kolejnym stromym podjazdem, samochód sunął na dwójce wzbijając tumany kurzu aż nie osiągnął powierzchni, wtedy dziękowała mu gładząc kierownicę – dobry konik, mój dobry konik, - chwaliła go, chwilę po płaskim dawała odpocząć silnikowi na komfortowym czwartym biegu, bo zaraz znowu będzie stromo w dół i cały czas na hamulcu aż do kolejnego mostu w szyjce kolejnego fiordu, tak wynikało z mapy, jeden po drugim, wielopalczasty półwysep w ogóle się nie kończył.


Był pewnie późny wieczór, może noc, przecież wciąż nieprzerwanie jest jasno, zmrocznieje odrobinę w najgłębszym miejscu nocy, ale nie na tyle, aby przeszkodzić w podróży, w parciu naprzód, mrok zaraz prędko znów się rozwieje i wróci jasność dnia. Czas płynął jej niepostrzeżenie przy pokonywaniu tych rozległych półwyspów, które na mapie zdawały się  tylko małymi odgałęzieniami. Teresa miała zegarek w samochodzie, ale trwała jakby w innej rzeczywistości i choć może spoglądała na niego, to nie rejestrowała która jest godzina, nie docierało to do niej, nie miało zresztą znaczenia, bo zamierzała jechać i spać w cyklu zależnym tylko od niej samej, korzystając z wiecznego dnia jechać przed siebie do utarty sił, potem pospać odpowiedni czas na rozkładanym fotelu auta przy drodze byle gdzie i ruszać, kiedy poczuje znów rześkość i chęć.

To było chyba po trzecim czy czwartym zakolu fiordu, nie poczuła właściwie zmęczenia, zrobiła przystanek bo miejsce było niezwykłe, spodobało jej się czy zaintrygowało. Mijała już wiele głębokich niskich zatok i naprzemiennie wysoczyzn i tylko jeden samochód po drodze, zresztą jeep, który uświadomił jej jaką jest tu drobinką, zachwiał trochę jej pewnością siebie kiedy mijali się – ona ostro pod górę, on stromo w dół z tym swoim pełnym profesjonalnym wędrówkowym wyposażeniem, napęd na cztery koła, zapasowe kanistry przypięte plecionymi pasami, na pewno skrzynki z prowiantem itp., prawdziwi globtroterzy, ona w osobowym oplu z termosem i trzema kanapkami, i postanowieniem tankowania na każdej napotkanej stacji benzynowej, bo jej doświadczenie w spalaniu silnika w przeliczeniu na kilometry było… , no cóż, nie było go wcale, a widząc tych ludzi w jeepie, dwóch mężczyzn, ogorzałych, zarośniętych i z lekka wystraszonych jak jej się wydało w ułamku sekundy przez szybę w tym ich zawodowym jeepie, zjeżdżających w miarę kontrolowanie w dół, jadących stamtąd dokąd ona zmierza, widząc ich odczuła naraz ogrom pustki i w sumie dzikości tego co jest przed nią. Odczuła ten respekt który się w nas dufnych cywilizowanych czasem budzi i pokonanie każdego kolejnego odcinka nie było już dla niej taką oczywistością jak wcześniej na mapie. W dolinach nie spotykała ludzi, nie dostrzegła nawet świateł, kraj spał a ona jechała, bo wyjechała z domu po południu i miała tylko trzy dni, miała dla siebie tylko te trzy dni a całe Fiordy Zachodnie przed sobą.


Po lewej stronie drogi ukazało się coś niezwykłego z niskich z krzaków, coś na kształt piramidy lecz jej przyszedł na myśl wigwam, indiański domek, bo z jednej strony widoczny był otwór jak w tym w jej dzieciństwie na placu zabaw koło przedszkola. Jechała szutrówką, niezbyt więc szybko, zaraz dalej wynurzyła się sterta desek poskładanych zgrabnie w stosy, jakby jakichś elementów gotowych do budowy – czego, w tym odludnym miejscu? Ale taka jest Islandia, tego szukają tu turyści, noclegu w dziczy – więc może hotelu? Odchodziła w tym kierunku boczna dróżka, Teresa już zwalniała, już zdecydowała się w nią skręcić, rozejrzeć się, rozprostować kości, a tu jeszcze jedno dziwo, budka przy drodze. Pomarańczowy niewielki domek, w jej kraju byłby to przystanek autobusowy, zadaszony i ze ściankami osłaniającymi od deszczu i wiatru, ale co to było tu? Pomiędzy niczym a niczym budka przy drodze, dla kogo, w jakim celu, co? Właśnie przy budce skręciła w lewo zawracając nieco, dróżka biegła z powrotem wzdłuż drogi, przy niej żywopłot, gęsty rząd krzaków jakby kiedyś przycinany, krzaki nie rosną w tym kraju tak bujnie same z siebie, ludzie dbają o to żeby mogły się krzewić. Teresa dojechała prawie do jego końca, wolno, bo droga wyboista, i zatrzymała się.


Zgasiła silnik, ucichło radio i usłyszała ciszę. Otworzyła drzwi auta i pomału wysiadła słuchając wielkiej pięknej ciszy, wciągając chłodne powietrze i rozglądając się. Chciała pójść dalej, zobaczyć co to za miejsce, skąd te wszystkie elementy w nim, budowle, żywopłot, który coś tajemnie osłaniał. Poszła wzdłuż niego kilka kroków, w ciszy rozległ się dźwięk. Zawodzący falujący głos, jak krzyk łabędzia, droga biegła wzdłuż fiordu, niedaleko było do rzecznego ujścia u szczytu fiordu gdzie woda mogła być płytsza, sprzyjająca gniazdowaniu, zresztą za tym żywopłotem mogła też kryć się oddzielona laguna, idealne miejsce dla wodnego ptactwa. Krzyk powtórzył się, mimo jego piękna przeszedł Teresę dreszcz. – Ale głos...! – chciała powiedzieć do siebie na głos z podziwem, ale zabrzmiała nędznie w tej nie swojej przestrzeni. Była już prawie przy końcu krzaków, ukazała się za nimi bramka, metalowa i zamknięta, a za nią skoszona równo łąka, lub wyjedzona przez owce. Przypomniały jej się naraz owce, które spotkała po drodze parę godzin wcześniej. Przecinała pusty płaskowyż, po którym wędrowały niewzruszenie te miłe kudłacze, przebiegały jej drogę podrygując, a ona próbowała fotografować je, czarne figurki na pustym wypukłym horyzoncie, a kiedy udało się jej do nich podjechać nie uciekały wcale, to one były tu u siebie, spoglądały tylko na nią dość bezczelnie a nawet natrętnie tymi dziwnymi oczami, żółtymi jakoś nienaturalnie i z zupełnie przeciwną naturze poziomą źrenicą, tak właśnie ludzie przedstawiają wizerunek diabła, poziome źrenice w żółtym oku, przypomniało jej się nagle nie wtedy a teraz. Teresa nie mogła się pozbyć obrazu tych oczu sprzed oczu. 

Postanowiła się wysikać skoro już zrobiła postój, ukucnęła więc i odczuwała, jak z ulgą opróżnia swój pęcherz, jednocześnie jednak poczuła się przez to uwięziona, jak przykuta tą strużką moczu, uwiązana tu dopóki strumień się nie wykończy, nie ścienieje i zaniknie, i uwolni ją. Pozwoli jej wstać, naciągnąć spodnie i odejść. Naraz nie mogła się już tego doczekać i wciąż miała z tyłu głowy obraz tych owczych oczu.

Ruszyła do samochodu wolno, nie miała już zamiaru niczego tutaj zwiedzać, coś na pewno było na końcu tej ścieżki, coś pewnie wartego uwagi skoro wiodła tam droga, w niedalekiej odległości stał ten tajemniczy wigwam wśród krzaków, Teresa jednak szła do samochodu, powoli, zwyczajnie, ale nagle przestała nad tym panować. Przestała udawać że po prostu idzie, poczuła że ucieka, wszystko stało się szybko, siedziała już w aucie, Teresa nawet nie zdała sobie od razu sprawy, że zamyka za sobą drzwi wciskając przycisk blokady. Odczuła nikłą ulgę. – Ja pierniczę, co ja robię?!

- Nie odpali! – wyobraziła sobie nagle. Czuła, że ma ochotę obrócić się za siebie a jednocześnie nie może tego zrobić. Kiedy samochód zapalił ponownie poczuła jak nacisk w żołądku i gardle trochę zelżał – co jednocześnie uświadomiło jej, że  j e s t !  Cyferki zegara wyzerowały się na jej oczach, właśnie w momencie zapalenia silnika przeskoczyły na stan 0:00. Północ. Jak w tanim horrorze, i od razu, jak w tych filmach, jej mózg przywołał wyobrażenie jakiejś ciemnej wielkiej sylwetki zbliżającej się nieuchronnie do samochodu, zagradzającej drogę. Wykonała błyskawicznie wszystkie czynności niezbędne aby samochód ruszył, podczas gdy postać przybierała formę wielkiej dwunogiej owcy o żółtych oczach, z wcale nieowczymi zębami.

Wciąż jeszcze przywołując resztki spokoju Teresa starała się zjechać z bocznej dróżki z adekwatną do jej wyboistości prędkością, wyjeżdżając na główną minęła pomarańczowy domek wcale na niego nie patrząc, droga przed nią była nie mniej wyboista, asfalt był tu tylko na niektórych odcinkach, na szczęście okazało się, że właśnie tuż zaraz się zaczął a droga jest płaska i prosta, Teresa dodała gazu i przeskakując od razu na czwórkę a potem zaraz na piątkę jechała patrząc tylko przed siebie.

Przez kilka godzin mijała kolejne fiordy, po asfalcie lub szutrze, w górę i w dół, na zachód i z powrotem na wschód, i wyraźnie, namacalnie czuła, jak to miejsce jest od niej coraz dalej i dalej. A ona może znów z lekkością patrzeć wokół, podziwiać widoki, zwyczajnie zachwycać się.



zdjęcie z http://icelandmag.visir.is


To miejsce:

Google maps
Vestfjarðavegur
Iceland



Zapraszam