- Włącz jakąś inną płytę – prosi Teresa
Tomasza. W barze o tej porze jest przytulnie i pusto, kilka osób właśnie
wyszło, oni sprzątnęli stoliki i mają teraz jakiś czas dla siebie, wątpliwe że
jeszcze pojawi się jakiś chętny na jedzenie, raczej dopiero za kilka godzin
napłyną z zimowego mroku pierwsze nocne marki, weekendowi pożal się boże
imprezowicze, kilka niezmiennie tych samych osób, wytasowanych z niewielkiej
puli tych, którzy piątkowych i sobotnich wieczorów nie znoszą spędzać w domu.
Tomasz przerzuca z dawna nieużywane płyty w
szufladzie, gdzie spoczywa ich letni asortyment, islandzki folk i tęskne
natchnione dźwięki, które tak mile wpadają w ucho turystom spragnionym
odmienności i autentyzmu tej krainy, niekoniecznie jednak doceniane w zimowej
dłużyźnie przez lokalnych mieszkańców – Nie można słuchać tego zawodzenia
Tomas, puść coś weselszego. – proszą bywalcy. Zimą należy otaczać się zewsząd
ożywczymi impulsami, pobudzać swoje niklejące w ciemności chęci do życia na
wszelkie sposoby, tylko w pełnym nieustającym świetle lata można pozwolić sobie
na nostalgię.
Zima znudziła im się już potężnie, co dzień
wyglądają odmiany – słońca na bezchmurnym niebie, które przyda światu należnych
mu kolorów, nowych dźwięków, innych obrazów za oknem. Wszystko co trwa od pół
roku jest już na skraju swojej wytrzymałości, i ta muzyka co nie pozwala
odróżnić dziś od wczoraj ani od miesiąc temu nagle drażni już Teresę, nagle
pęta jej umysł, staje się łańcuchem, który przytwierdza ją do przeszłości nie
pozwalając wciągnąć powietrza do ust.
- Może być ta? – pyta Tomasz w samą porę. –
Tak. – mówi szybko Teresa nie podnosząc wzroku. Może być każda, byle inna,
która wyniesie ją z tego ciemnego dołu w jakiś świeży stan.
Kiedy usłyszała pierwsze dźwięki – choć pamięć
muzyczna nigdy nie była jej mocną stroną, Teresa zawsze potrzebowała usłyszeć
pierwsze słowa aby rozpoznać piosenkę – Teresie staje przed oczami
niespodziewany obraz. Na poboczu drogi stoi biały pick-up, w jasnym ostrym
świetle jego biel świeci wśród zszarzałej zieleni tundrowych krzewinek, na tle
miękkiej szarości kamieni leżących u podnóża skał, przy ciemnej smudze asfaltu.
To płyta z podróży do Reykjavíku, jej
samodzielnej letniej wyprawy. Droga do Reykjavíku nie jest długa ani trudna,
jednak Teresa zawsze wyrusza w nią jakaś niewypoczęta, niewyspana. W jedną
stronę odebrać z lotniska przyjaciół, ograniczona czasem, upakowana w nim dość
ściśle, z małym tylko, godzinnym luzem po bokach. Z powrotem już z nimi, z
wyznaczoną pobieżnie marszrutą, zwiedzając po drodze kilka standardowych
atrakcji południa, wodospady i gejzery, pozornie bez pośpiechu a jednak w
ramach pewnych czasowo-przestrzennych założeń, a także własnych fizjologicznych
ograniczeń, była już bowiem w drodze od kilkunastu godzin i chyba poziom emocji
wywołanej spotkaniem, bo jeśli nie, to trudno zgadnąć, co, trzymało ją przy
przytomności.
Po czterech tygodniach droga powrotna zapowiadała
się podobnie – przed odwiezieniem ich na lotnisko parogodzinny plan wspólnego obejrzenia
stolicy. Pod lotniskiem Teresa padła. Odjechała na mały placyk odległy o
kilkaset metrów i zapadła w coś jak sen czy majak, kilku- lub -nasto minutowe
małe zapaści świadomości. Wreszcie, choć miała teraz czas i chciała dobrze się
wyspać przed drogą, nie mogła już dłużej spać. Nie była wyspana ale nie była
też śpiąca, światło było ostre a kolory przerysowane jak na zamieszczanych w
internecie amatorskich zdjęciach.
- Więc ruszam – zdecydowała. – Na pewno
przejadę Reykjavík. – postanowiła stanowczo, wymówiła te słowa na głos aby
stworzyć rzeczywistość, wytworzyć odpowiedni obraz i wydać umysłowi polecenie,
jednocześnie mając w pamięci, w innej jego części, oddzielnej choć wyświetlanej
na tym samym ekranie, jak kilka godzin temu senność cięła jej obrazy miasta na
pojedyncze klatki.
- Potem mogę zatrzymać się i spać gdzie tylko
zechcę, – dodała sobie otuchy – potem już nic mnie nie wiąże, termin przylotu
czy odlotu samolotu, plan dnia czy wynikające nagle potrzeby, ustalona godzina
powrotu do domu – to wszystko do czego Teresa potrafi się łatwo dostosować, to
wszystko co może i lubi dla innych zrobić – teraz nie istnieje. Teresa nie
ustaliła czasu swojego powrotu, dotrze do domu za kilka godzin jadąc spokojnie
i bez pośpiechu, nie czeka na nią praca ani żaden obowiązek w przestrzeni
najbliższych kilku, nastu czy dziesięciu godzin.
Po przejechaniu miasta, kiedy minęła tunel
oddzielający – nie łączący, przewrotnie w jej umyśle oddzielający – naturę od
cywilizacji, ciepłe ludzkie południe od ich surowej pustej północy, Teresa
najpierw poczuła, a potem zdała sobie sprawę, że jest wolna.
Nie musi nic, nic przed nią nie oczekuje na
wykonanie, niczego nikt jej nie zaplanował, niczego sama sobie nie wyznaczyła.
Teresa nie cierpi mieć ścisłego planu przed sobą, zapełnionego czasu, upchanych
w nim zajęć, określonych na długo w przód terminów. Jednocześnie nie znosi też
bezczynności. Z chęcią zapisuje się na zajęcia jogi dwa razy w tygodniu, z
radością umawia się na konie. Chce uczyć się islandzkiego i wyszukuje dla
siebie odpowiedni kurs. To wszystko Teresa pragnie robić, ma odpowiednią ilość
czasu w jej życiu i da się to wszystko swobodnie ułożyć w tygodniu. Teresa ma
przed sobą to wszystko, dostaje te wszystkie możliwości, są wokół a ona bierze
je sobie. I nagle to wszystko świetne, co było do tej pory wspaniałymi szansami,
okazją dobrego i odpowiadającego jej zainteresowaniom wykorzystania czasu,
przeżycia jej życia, okazuje się ją więzić, odbierać jej jej własny czas.
Ograniczać wolność. Teresa nie znosi mieć dzień w dzień jakichś planów, nie
mieć wolnej chwili, chodzić z jednego na drugie, mieć tylko godzinę pomiędzy,
nie zdążyć spokojnie zjeść, nie móc poleżeć. Odpocząć dopiero wieczorem,
wstawać rano do pracy, spędzać tam zawsze ileś godzin, jutro mieć znowu to a
pojutrze tamto, mieć już podjęte wszystkie decyzje, nie mieć swobody ruchu. Nie
mieć wyboru.
Teraz ta cała droga przed nią należała do niej
i od niej samej tylko zależała. Teresa poczuła się rześka i świeża, niczym nie
skrępowana. Nie musiała niczego planować, niczego przewidywać, wypełniać
żadnych wcześniejszych założeń ani dostosowywać się do poczynionych projektów.
Mogła jechać przed siebie jak długo będzie chciała, mogła zjechać na pobocze i
zasnąć w każdym jednym dowolnym momencie, i spać tak długo, jak będzie to miało
miejsce. Nie było przed nią nocy. We wszystko co potrzebne była zaopatrzona.
Jechała równo i gładko czując to wszystko – czując niezwykłą radość, wiedząc
jednocześnie w sobie, że to jest naturalny, najgłębszy stan jej istoty, – i
rozumiejąc, że to wolność.
Przejechała niemal pół drogi zanim poczuła
senność. Na rozległym płaskowyżu zjechała metr od szosy na wysypaną szarym
żwirem zatoczkę, opuściła oparcie i odchyliła klapkę przy oknie, bo słońce
świeciło nisko i ostro z lewa na wprost, właśnie od strony kierowcy. Nie
wiedzieć kiedy usnęła i równie niespodziewanie się obudziła, po upływie pewnego
– długiego lub krótkiego, co wydało jej się zupełnie względne – czasu.
Świat był jak nowo stworzony. Światło było
ostre i jasne a kamyki bardzo wyraziście kanciaste i namacalnie twarde kiedy
patrzyła na nie z góry, poznaczone głębokim cieniem w załomach, do których nie
dociera słońce. Teresa oglądała każdą widoczną część tego świata uważnie,
prześwietlającym, rejestrującym spojrzeniem jakichś jej nowych, jasnych,
przejrzystych oczu. Jej samochód przyciągał wzrok jarzącą się bielą, lub może
to jego prostopadłościenna bryła odcinała się tak frapująco od miękkich linii i
harmonijnie przepływających między szarościami barw otaczającej natury. Był jak
wykrzyknik w monotonnym tekście, plama na płótnie obrusa, zauważalny i
natrętnie obecny, Teresa wciąż pamięta doskonale ten obraz. Nie mogła tego
widzieć, bo siedziała przecież w nim w środku, ale widzi to oczami boga, który
spoglądał wtedy na nią zza słońca, przyciągnięty tym jasnym, wyraźnym uczuciem
wypływającym z jej istoty i rozprzestrzeniającym się wokół na niezbyt dużą
odległość, rozpraszającym się szybko w szerokiej otwartej przestrzeni.
Zapaliła silnik i wjechała na szosę. Zjechała
z wyżyny, zatrzymała się na stacji paliw w połowie drogi, zjadła hot doga i
wypiła kawę. Po kilkunastu kilometrach skręciła z głównej drogi i przez
szutrowe wyboje dotarła do tej dziwacznej, kojarzącej jej się zawsze z wielkim
zwierzęciem pijącym wodę, zanurzonej w zatoce skały, którą od pięciu lat zawsze
chciała zobaczyć ilekroć tędy przejeżdżali. Zobaczyła ją o zachodzie, kiedy
słońce muskało już tylko sam czubek jej grzbietu.